środa, 8 stycznia 2014

Gdzie byłam, jak mnie nie było?


20 grudnia


Już za chwilę, za moment nadejdzie ten magiczny czas… Rano udałam się na pobliski rynek, żeby kupić rybę. Stanęłam w długaśnej kolejce, która ciągnęła się przez pół rynku, i spokojnie wyczekiwałam na swoją kolej. Nikt nie zauważył, że mój brzuch to gigantyczna tykająca bomba, która w każdej chwili mogła wybuchnąć. Stojąc w tej kolejce sama jeszcze nie wiedziałam, że ten wyczekiwany moment nastąpi dość szybko. Cierpliwie czekałam i myślałam, co jeszcze muszę zrobić. Sałatka, ryba po grecku, makowiec… Jeszcze trzeba odkurzyć, pościerać kurze i wyprasować obrus. No, żebym tylko o tym nie zapomniała. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki bilet i zanotowałam kilka ważnych myśli. Zauważyłam, że w czasie ciąży moje myśli były doszczętnie pożerane przez tego małego człowieczka w brzuchu. A przecież nigdy nie byłam zapominalska! Kiedy w końcu po godzinie przyszła na mnie kolej okazało się, że nie ma ryby, którą chciałam kupić. Przez chwilę zwątpiłam w magię świątecznego karpia i pstrąga nadziewanego pieczarkami. Zadowoliłam się dorszem i miruną. Z uśmiechem na ustach poszłam jeszcze po mandarynki do mojego ulubionego pana, który myślał, że już dawno urodziłam. A tu niespodzianka. Oczywiście MÓJ pan nie pozwolił mi stać w kolejce i jak zawsze z niezbyt śmiesznym żartem przywitał mnie serdecznie. Muszę chyba napisać osobny post o żartach pana z warzywniaka. Potem jeszcze kupiłam mąkę żytnią, bo przecież musiałam jeszcze upiec chleb. O MATKO! Czy ja zdążę zrobić to wszystko przed Wigilią? No tak, a przecież jeszcze trzeba ugotować czerwony barszcz na zakwasie, którego zapach roznosi się po całym mieszkaniu i córka tylko powtarza: co tu tak śmierdzi mamusiu? Ktoś puścił bąka? A ja ciąglę musiałam tłumaczyć prawie trzyletniej córce, że to zapach zbliżających się świąt… Córka nie mogła uwierzyć i poniosłam klęskę. Zresztą nie dziwię się, bo moje święta z dzieciństwa zawsze pachniały cynamonem i pomarańczami. No, cóż świat mknie do przodu i wszystko się zmienia. W każdym razie dzień zakończyłam z ogromnym bólem pleców, obolałymi barkami od ugniatania ciasta na chleb oraz czerwonymi dłońmi od obierania buraków.

 
21 grudnia

Święta coraz bliżej, a śniegu nie widać, ba!, nawet pan pogodynka w telewizji nic o nim nie mówi. A tak chciałam ulepić z córką bałwana. Choć na dobrą sprawę sama wyglądam jak bałwan z tym brzuchem. Od rana kiepsko się czułam, ale zgoniłam to na stres, właściwie taki malutki stresik. Po południu miałam umówione badanie KTG w szpitalu. Zawsze jakimiś wyjazdami się stresuję. Po południu mąż wtoczył mnie do auta i całą rodziną pojechaliśmy na badanie. W połowie drogi uświadomiłam sobie, że nie umyłam włosów wczoraj i tak średnio wyglądają. Jednak mąż mnie uspokoił i powiedział, że przecież to tylko badanie i jak wrócimy, to będę mogła wymyć te włosięta. Oczekiwanie badanie trwało jakieś trzy godziny. Do tego pielęgniarka, która mnie przyjmowała zamiast przywitać mnie uśmiechem, powiedziała jedynie: czego? Ha, i wcale mnie nie zaskoczyła. Byłam przygotowana, że łatwo nie będzie. Po godzinach oczekiwania przypięli mnie pasami i leżałam. Po jakiś 20 minutach ustrojstwo zaczęło dziwne dźwięki wydawać. Przybiegła pielęgniarka, która oczywiście nie raczyła nawet słowem do mnie przemówić. I sobie wyszła. Po chwili przyszedł mój lekarz i oświadczył mi z uśmiechem na ustach: Pani Aurelio, ma Pani regularne skurcze, więc chyba Pani rodzi. Boże, skurcze? To właśnie tak się je odczuwa? No masz ci los! I co teraz? Przecież nie mogę dziś urodzić, bo kto zrobi rybę i ulepi pierogi? Chyba nie mój mąż? Decyzja zapadła. Musiałam zostać w szpitalu, żeby urodzić. No jak mus to mus. Skoro mały człowiek nie chciał poczekać do 3 stycznia, to nie miałam wyboru i musiałam się pogodzić z tym faktem. O 15 zostałam przyjęta na oddział i czekałam….

 

Nuda.

Nuda.

Jeszcze większa nuda.

To tak się rodzi? Hm?

 

…………..

 

 

O 19.44 na świecie pojawił się Adaś (miał być Henrykiem, ale babcie zabroniły).

 
24 grudnia


Siedzę z mężem i córką na kanapie i patrzymy na choinkę, którą udało nam się ubrać tydzień przed świętami. Dom po kilku dniach mojego pobytu w szpitalu wygląda jak po przejściu huraganu z kulami śnieżnymi. Ale przecież nie mogę się denerwować! Spokój może mnie jedynie uratować. To nic, że nie mieliśmy karpia, barszczu, pierogów… Mieliśmy coś dużo cenniejszego. Staliśmy się po raz kolejny świadkami cudu narodzin…

 

Ps. Nie mieliśmy nawet podłych parówek w lodówce!

 

Życzę Wam wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, samych radosnych chwil, uśmiechów na twarzy, optymizmu i wiary we własne siły. Nie od dziś wiemy, że można wszystkie marzenia spełnić.

9 komentarzy:

  1. Wreszcie!:)) coś tak czułam, że Ty już rozpakowana i stąd tu taka cisza;) GRATULACJE ogromne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie napisane! Moje gratulacje z okazji narodzin gwiazdkowego Prezentu:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję. To chyba najpiękniejsze święta, mimo braku pierogów :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję :) i witam Adasia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mieliście prezent pod choinkę pierwsza klasa. Gratuluję dzielnej mamie :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Aurelio!!! Wielkie gratulacje!!! :) super wiadomość!! Wszstkiego dobrego dla Ciebie! Oby Adaś był spokojnym człowieczkiem :) i by ładnie spał :) tak więc dzieci mamy z jednego rocznika :) Marta mi na Gwiazdkę ząbek w prezencie przyniosła :) fajnie streszczenie! Ja tez prawie przegapiłam moje skurcze porodowe, choć jak już byłam w szpitalu, to nie było tak lekko... całą noc się przemęczyłam, ale było milej niż przy pierwszym porodzie :) pozdrowienia wielkie!

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję! Wspaniałe mieliście święta. Wszystkiego dobrego i przespanych nocy :)

    OdpowiedzUsuń