20
grudnia
Już
za chwilę, za moment nadejdzie ten magiczny czas… Rano udałam się na pobliski
rynek, żeby kupić rybę. Stanęłam w długaśnej kolejce, która ciągnęła się przez
pół rynku, i spokojnie wyczekiwałam na swoją kolej. Nikt nie zauważył, że mój
brzuch to gigantyczna tykająca bomba, która w każdej chwili mogła wybuchnąć.
Stojąc w tej kolejce sama jeszcze nie wiedziałam, że ten wyczekiwany moment
nastąpi dość szybko. Cierpliwie czekałam i myślałam, co jeszcze muszę zrobić.
Sałatka, ryba po grecku, makowiec… Jeszcze trzeba odkurzyć, pościerać kurze i
wyprasować obrus. No, żebym tylko o tym nie zapomniała. Wyciągnęłam z kieszeni
kurtki bilet i zanotowałam kilka ważnych myśli. Zauważyłam, że w czasie ciąży
moje myśli były doszczętnie pożerane przez tego małego człowieczka w brzuchu. A
przecież nigdy nie byłam zapominalska! Kiedy w końcu po godzinie przyszła na
mnie kolej okazało się, że nie ma ryby, którą chciałam kupić. Przez chwilę zwątpiłam
w magię świątecznego karpia i pstrąga nadziewanego pieczarkami. Zadowoliłam się
dorszem i miruną. Z uśmiechem na ustach poszłam jeszcze po mandarynki do mojego
ulubionego pana, który myślał, że już dawno urodziłam. A tu niespodzianka. Oczywiście
MÓJ pan nie pozwolił mi stać w kolejce i jak zawsze z niezbyt śmiesznym żartem
przywitał mnie serdecznie. Muszę chyba napisać osobny post o żartach pana z
warzywniaka. Potem jeszcze kupiłam mąkę żytnią, bo przecież musiałam jeszcze
upiec chleb. O MATKO! Czy ja zdążę zrobić to wszystko przed Wigilią? No tak, a
przecież jeszcze trzeba ugotować czerwony barszcz na zakwasie, którego zapach
roznosi się po całym mieszkaniu i córka tylko powtarza: co tu tak śmierdzi mamusiu? Ktoś puścił bąka? A ja ciąglę musiałam
tłumaczyć prawie trzyletniej córce, że to zapach zbliżających się świąt… Córka
nie mogła uwierzyć i poniosłam klęskę. Zresztą nie dziwię się, bo moje święta z
dzieciństwa zawsze pachniały cynamonem i pomarańczami. No, cóż świat mknie do
przodu i wszystko się zmienia. W każdym razie dzień zakończyłam z ogromnym
bólem pleców, obolałymi barkami od ugniatania ciasta na chleb oraz czerwonymi
dłońmi od obierania buraków.
21
grudnia
Święta
coraz bliżej, a śniegu nie widać, ba!, nawet pan pogodynka w telewizji nic o nim
nie mówi. A tak chciałam ulepić z córką bałwana. Choć na dobrą sprawę sama
wyglądam jak bałwan z tym brzuchem. Od rana kiepsko się czułam, ale zgoniłam to
na stres, właściwie taki malutki stresik. Po południu miałam umówione badanie
KTG w szpitalu. Zawsze jakimiś wyjazdami się stresuję. Po południu mąż wtoczył
mnie do auta i całą rodziną pojechaliśmy na badanie. W połowie drogi
uświadomiłam sobie, że nie umyłam włosów wczoraj i tak średnio wyglądają.
Jednak mąż mnie uspokoił i powiedział, że przecież to tylko badanie i jak
wrócimy, to będę mogła wymyć te włosięta. Oczekiwanie badanie trwało jakieś
trzy godziny. Do tego pielęgniarka, która mnie przyjmowała zamiast przywitać mnie
uśmiechem, powiedziała jedynie: czego?
Ha, i wcale mnie nie zaskoczyła. Byłam przygotowana, że łatwo nie będzie. Po
godzinach oczekiwania przypięli mnie pasami i leżałam. Po jakiś 20 minutach
ustrojstwo zaczęło dziwne dźwięki wydawać. Przybiegła pielęgniarka, która
oczywiście nie raczyła nawet słowem do mnie przemówić. I sobie wyszła. Po
chwili przyszedł mój lekarz i oświadczył mi z uśmiechem na ustach: Pani Aurelio, ma Pani regularne skurcze,
więc chyba Pani rodzi. Boże, skurcze? To właśnie tak się je odczuwa? No
masz ci los! I co teraz? Przecież nie mogę dziś urodzić, bo kto zrobi rybę i
ulepi pierogi? Chyba nie mój mąż? Decyzja zapadła. Musiałam zostać w szpitalu,
żeby urodzić. No jak mus to mus. Skoro mały człowiek nie chciał poczekać do 3
stycznia, to nie miałam wyboru i musiałam się pogodzić z tym faktem. O 15
zostałam przyjęta na oddział i czekałam….
Nuda.
Nuda.
Jeszcze
większa nuda.
To
tak się rodzi? Hm?
…………..
O
19.44 na świecie pojawił się Adaś (miał być Henrykiem, ale babcie zabroniły).
24
grudnia
Siedzę
z mężem i córką na kanapie i patrzymy na choinkę, którą udało nam się ubrać tydzień
przed świętami. Dom po kilku dniach mojego pobytu w szpitalu wygląda jak po
przejściu huraganu z kulami śnieżnymi. Ale przecież nie mogę się denerwować! Spokój
może mnie jedynie uratować. To nic, że nie mieliśmy karpia, barszczu, pierogów…
Mieliśmy coś dużo cenniejszego. Staliśmy się po raz kolejny świadkami cudu
narodzin…
Ps.
Nie mieliśmy nawet podłych parówek w lodówce!
Życzę
Wam wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, samych radosnych chwil, uśmiechów na
twarzy, optymizmu i wiary we własne siły. Nie od dziś wiemy, że można wszystkie
marzenia spełnić.
Wreszcie!:)) coś tak czułam, że Ty już rozpakowana i stąd tu taka cisza;) GRATULACJE ogromne!
OdpowiedzUsuńGratuluję!!
OdpowiedzUsuńPięknie napisane! Moje gratulacje z okazji narodzin gwiazdkowego Prezentu:)
OdpowiedzUsuńGratuluję. To chyba najpiękniejsze święta, mimo braku pierogów :)
OdpowiedzUsuńCudnie! Witaj Adasiu!!!!
OdpowiedzUsuńGratuluję :) i witam Adasia :)
OdpowiedzUsuńMieliście prezent pod choinkę pierwsza klasa. Gratuluję dzielnej mamie :-)
OdpowiedzUsuńAurelio!!! Wielkie gratulacje!!! :) super wiadomość!! Wszstkiego dobrego dla Ciebie! Oby Adaś był spokojnym człowieczkiem :) i by ładnie spał :) tak więc dzieci mamy z jednego rocznika :) Marta mi na Gwiazdkę ząbek w prezencie przyniosła :) fajnie streszczenie! Ja tez prawie przegapiłam moje skurcze porodowe, choć jak już byłam w szpitalu, to nie było tak lekko... całą noc się przemęczyłam, ale było milej niż przy pierwszym porodzie :) pozdrowienia wielkie!
OdpowiedzUsuńGratuluję! Wspaniałe mieliście święta. Wszystkiego dobrego i przespanych nocy :)
OdpowiedzUsuń